niedziela, 24 czerwca 2018

Chcę być…
Marzenia? Tak, miałam marzenia. Jak każde dziecko. Jak każdy. Kiedyś chciałam zostać księżniczką. Koronę zrobił mi dziadek. Babcia uszyła suknię balową. Mama… Cóż, tłuczek do ziemniaków owinięty folią aluminiową świetnie sprawdził się jako berło. Dzięki, mamo. Moja rodzina pozwoliła mi poczuć się księżniczką. W tamtej chwili nią byłam.
Kim jeszcze chciałam być? Pomysłów miałam wiele. Dwa zapisały się w mojej pamięci szczególnie. Podziwiałam tancerki, baletnice, takie współczesne księżniczki. Marzyłam, by zostać jedną z nich. Móc tańczyć. Kłaniać się. Słuchać oklasków. Sama chętnie oklaskiwałam dziadka, który strzelał z łuku, z wiatrówki. Czy celnie? W dziesiątkę? Chyba tak. Nie pamiętam. Dla mnie był mistrzem. Podobnie jak ciocia. Moja chrzestna. Ona biegała. Nie tylko po zakupy. Nie tylko z psem na dwór. Ona biegała maratony. Zarażała energią, siłą, wytrwałością. Była niepokonana. Nie dlatego, że zawsze stała na podium. Ale dlatego, że nigdy nie przegrała ze sobą. Kuzyn uprawiał wspinaczkę. Zawsze szedł, zawsze piął się w górę. Dosłownie. I w przenośni.
Pomysł drugi kojarzę doskonale. Ale nie przypomnę sobie, kiedy po mojej głowie zaczęła krążyć właśnie ta myśl - o zostaniu sportowcem. Wiem tylko tyle, że byłam ambitna. Chciałam być dobra w tym, co robię. Chciałam być najlepsza. Dziadek uczył mnie strzelać z łuku, kuzyn prowadził na place zabaw i ścianki. Było świetnie. Zabawnie. A jednak mój wybór padł na bieganie. Lubiłam biegać. W jakiś sposób byłam wtedy jak ciocia, która nigdy się nie poddawała. Ale też jak dziadek uparcie zmierzający do celu. I kuzyn mierzący wysoko. I byłam jak tancerka – księżniczka, którą się ogląda z zachwytem i niedowierzaniem… Teraz, po latach, wiem, że z zachwytem i niedowierzaniem patrzyli na mnie mama, tata, wujek, kuzyni, dziadkowie. I pielęgniarki. I lekarze. Patrzyli tak w szpitalu, po operacji, po usunięciu prawie całej kości strzałkowej. Patrzyli, bo… ja biegałam. Niezgrabnie, niezdarnie, nieporadnie. Ale biegałam. Korytarze szpitalne są długie.
Wypadałoby wyjaśnić operację, szpital i korytarzowego biegacza. Był taki moment w moim życiu, w którym otaczało mnie mnóstwo rurek, lekarstw, kroplówek. Mocno trzymało mnie łóżko, do którego czułam się wręcz przyklejona. Ogólnie czułam się źle. Leki, zabiegi, operacje. Nie miałam swobody ruchu. Mojego biegania! Mogłabym teraz płakać, narzekać. Ale nie mam prawa, nie powinnam i nie chcę. Moja rodzina znowu stanęła na wysokości zadania. Trochę pokrętnie, dziwacznie, ale cudownie. Dostałam latawiec. Tak, wiem, muszę wytłumaczyć. Latawiec to dobry start, niezły początek. Wznosił się całkiem wysoko, był wolny, swobodny. A teraz najważniejsze… Patrzyłam przez okno, jak tata biega z nim po niewielkiej polanie przed szpitalem. Czułam się, jakbym to ja tam była. Jakbym to ja biegała, robiła to, czego tak pragnęłam.
Tata biegał z latawcem, a miłe pielęgniarki wydłużały rurki kroplówek, więc wolność widziałam przez okno, no i łóżko mogłam na chwilę opuścić. Ale prawdziwą swobodą był dla mnie dom. Sprawiało mi przyjemność planowanie, co zrobię w czasie przepustki do domu. Lista była długa. Spotkać się z przyjaciółmi, pogłaskać miękkie futro kota, zagrać z babcią w grę planszową, wybrać się z kuzynem na ściankę wspinaczkową, plac zabaw chociaż, posłuchać o sukcesach cioci, o kolejnych kilometrach... Tak, lista była długa. Wszystko jednak się kończyło na wzięciu gorącej kąpieli we własnej łazience i położeniu się we własnym wygodnym łóżku z pachnącą pościelą, we własnym maleńkim pokoju. Cóż innego można było zrobić między 22 w nocy a 6 rano?
Myśl o powrocie do szpitala była nieznośna. Tu czas płynął strasznie długo. Tu nuda przenikała przez ściany, wylewała się drzwiami i oknami. Tu moją radością był czas spędzony z mamą na grach, zabawach, rozmowach. Mama tak pięknie opowiadała baśnie. Zwłaszcza tę o Roszpunce, która chciała poczuć wiatr we włosach... Ja też chciałam. Przecież kiedyś czułam. Musiałam spróbować. Któregoś dnia pobiegłam. Niezgrabnie, niezdarnie, nieporadnie. Wiatru nie poczułam. Powody były dwa. Szpitalny korytarz i bieganie, które nie było bieganiem. Nieważne! Nieważne… Starałam się.
Powrót do normalności nie należał do łatwych. Pójście do galerii na zwykłe zakupy spożywcze było dla mnie jednocześnie czymś niezwykłym i strasznym. Chyba się bałam. Na pewno się bałam. Czego? Reakcji ludzi, spojrzeń - tych ukradkowych i tych długich, przeszywających. Wstydziłam się samej siebie. Zakładałam czapki, kapelusze, chustki. Pewnego upalnego dnia powiedziałam do mamy: „Zdejmę czapkę." Powiedziałam to spontanicznie, głośno i stanowczo. Na tyle stanowczo, że o nic nie zapytała. Skinęła tylko głową. Świat stanął. Czas nie wiedział, czy pędzić do przodu, czy zastygnąć na kilka chwil. Samochody zwolniły. Słońce... Nie, ono nadal grzało niemiłosiernie. Wiatr musnął moje... Włosów nie miałam, więc wiatr musiał się zadowolić muśnięciem mojej okrągłej, spoconej, łysej głowy. Ludzie patrzyli albo nie patrzyli. Jakie to ma znaczenie? Ja czułam mój wiatr we włosach. Było jak przed chorobą. Pokonałam strach, wstyd. Pokonałam siebie. A jestem trudnym przeciwnikiem.
Nie zostanę księżniczką. Choć dla moich bliskich nią jestem. Byłam i będę. Wiem to. Nigdy nie będę biegać. To też wiem, bo operacje były poważne. Musiały takie być. Nowotwór kości strzałkowej to nie igraszka. Mam krótszą nogę. Zatem i baletnicą nie zostanę. Nie szkodzi. U mnie wszystko w porządku. Jestem córką, wnuczką, siostrą. Jestem koleżanką, przyjaciółką, uczennicą. Jestem marzycielką. Wciąż jestem. I walczę o siebie i o swoje miejsce na świecie. Dziadek, ciocia i kuzyn mogą być ze mnie dumni. Mogą mnie oklaskiwać. Przecież jestem ambitna. Dążę do celu, mierzę wysoko, pokonuję maraton życia.
Muszę się czymś pochwalić. Nie zrezygnowałam ze sportu. W pewnym sensie… Tańczę. Wybrałam jazz nowoczesny. Nie od razu dobrze mi szło. Mimo wielu potknięć i nieudanych prób nie poddałam się. Chcę być sobą. I chcę być. I wiem, że będę.
Julia J., IId (oddz.gimnazjalny)

czwartek, 14 czerwca 2018

10 sekund do miłości
Ciągłe kłótnie, awantury, obrażanie się. To była, jest i będzie moja codzienność. Nienawidzi mnie. Tak sądzę, bo pokazuje to na każdym kroku. Rani mnie codziennie swoimi słowami i czynami. Czerpie z tego przyjemność? Nie pamiętam, kiedy ostatnio powiedziała, że mnie kocha. Może to było w ten piękny majowy poranek, gdy ujrzała mnie pierwszy raz i wyszeptała: „Dzień dobry, słoneczko”. Tak bardzo chciałabym wrócić do tego momentu. Mama była inna. Ja byłam inna. Wszystko było inne… A gdyby mnie zabrakło?
Ciemność… Taka bez słońca, bez księżyca i gwiazd. Nie ma nic…
Mała chatka w dużym lesie. Małe krzesełka, mały stolik, małe talerzyki i sztućce. Czyżby mały właściciel? Tak. Malutki. A raczej malutka. Maleńka. Malusieńka. Dość! Dość powiedzieć, że może pisać listy na płatkach kwiatów. Dość powiedzieć, że nie urosła jak inne elfy w jej wiosce. Dość powiedzieć, że to kruche, delikatne stworzenie, o które aż chce się zatroszczyć, chowając w ciepłych dłoniach…
Ma na imię Alala. Każde dziwne stworzonko musi mieć równie dziwne imię. I dziwny wygląd. Alala ma długie uszy, trochę spiczaste. Oczy zaś jak gwiazdy. Błyszczące, przepastne, śmiejące się. Często ubrana jest w sukienkę z liści. Taką przepasaną źdźbłem trawy Do niej zakłada trzewiki z kory pnia dębowego sznurowane włosiem z końskiego ogona. Włosy Alali… Ech, to zupełnie inna para kaloszy… A skoro o kaloszach mowa. Nasz drobiazg uwielbia w nich chodzić. Nasz? Chcecie, żeby Alala była nasza? Dobrze. A zatem nasza elfka uwielbia wczesnym rankiem wędrować w kaloszach po mokrej od rosy trawie, po lesie, którego drzewa są ogromne, 1000 razy większe od Alali, a które łaskawie pozwalają przebijać się promieniom pomarańczowo - różowego słońca i padać na jaskrawożółte kaloszki maleństwa i na jej... Nie, o tym powiem później.
Raz, dwa, trzy, żółte ka-losz-ki… Zawsze tak śpiewałam, wybierając się na spacer. I ten po rosie. I ten pod parasolem z koron drzew. I ten w promykach słońca. I ten z blondwłosym chłopcem o imieniu Dromer i duszką Ameslari w niebieskiej poświacie.
Elfka Alala, chłopiec Dromer i duszka Ameslari… Takiej trójki nie ma w całym znanym wam świecie. Tak, w tym znanym wam nie ma. To wariaci, szaleńcy. Ale tacy pozytywni. Lubią się bawić. Lubią marzyć. Co dwie głowy, to nie jedna, a co trzy - te pełne marzeń – to… Wiecie, wtedy wszystko się może zdarzyć. Ważka może stać się samolotem, krecia nora kopalnią diamentów, poduszki mchu trampolinami. Strumień to Amazonka, kopiec mrówek – labirynt Minotaura, dmuchawce – spadochrony.
Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy Ropuchę Konstantynę, ujrzałam wokół niej pełno baniek. Od razu wiedziałam, czego pragnę. Ropucha zobaczyła błysk w moim oku i powiedziała, że możemy w nich polatać. Ależ ona mnie dobrze zna. Bez chwili zastanowienia podbiegliśmy do Konstantyny, a ona umieściła nas w trzech przezroczystych bańkach. Lecieliśmy wolni, niezależni od nikogo i niczego. Tacy poza czasem, smutkami, szarością codzienności, chorobami, pracą, łzami… Co ja mówię? Ech, czasem coś chodzi po mojej ły… po mojej głowie.
Bańki wzniosły się już ponad korony drzew, gdy nagle pękły. Zaczęliśmy spadać. Złapałam Dromera za rękę. Wylądowaliśmy w środku kwiatu lotosu. Po chwili doleciała do nas Ameslari. Ona jest duchem, więc oczywiste było, że sobie poradzi. Było tak wesoło. Wszyscy się śmialiśmy.
Okazja do kolejnej świetnej zabawy pojawiła się już po chwili. Z trzciny i tataraku zrobiliśmy tratwę. Ja i Dromer zostaliśmy wioślarzami. Ameslari leciała przed nami, aby wskazywać kierunek. Nazwaliśmy ją Panią Kapitan. Wiatr zerwał się niespodziewanie. Burza nagle oznajmiła swoją obecność. Grzmoty, błyskawice. Szum. Hałas.
Co się dzieje?
Dromer zbladł. Już się nie śmiał. Miał strach w oczach. Zaczął się dusić. Próbował złapać oddech, ale bez skutku.
Co się dzieje? Zróbcie coś! Pani doktor!
Co? Kto? Pani doktor? Ameslari, czy Dromer… Czy on umiera?
On się budzi. Pani doktor, on się budzi!
Mała chatka w dużym lesie. Małe krzesełka, mały stolik, małe talerzyki i sztućce. Czyżby mały właściciel? Tak. Malutki. A raczej malutka. Maleńka. Malusieńka. Dość! Dość powiedzieć, że pisze list. Dla Dromera. O nim. O Ameslari. O sobie Dość powiedzieć, że nie urosła jak inne elfy w jej wiosce. Bo chorowała. Ale umie cieszyć się życiem. Bawić. Marzyć. I te marzenia spełniać. Dość powiedzieć, że to kruche, delikatne stworzenie, o które aż chce się zatroszczyć, chowając w ciepłych dłoniach… Jak dziecko w ramionach zrozpaczonej matki, która walczy ze zwątpieniem i nadzieją jednocześnie. Która czeka na diagnozę jak na wyrok. Jak na obietnicę może. Która nie odrywa oczu od sali operacyjnej, bo nie wierzy, że ktoś może lepiej od niej zatroszczyć się o… o córeczkę.
Ciemność… Taka bez słońca, bez księżyca i gwiazd. Nie ma nic…
Mamy ją! Znowu jest z nami… Kończymy.
- Cześć, maleńka…
- Mama?
- Tak, kochanie. Już jest dobrze. Wszystko jest i będzie dobrze.
- Gdzie jest Dromer? Gdzie Ameslari?
- Nie rozumiem, o kogo pytasz.
Rozglądam się po sali. Szpital. Jestem w szpitalu. Operacja. Noga boli. Ale da się żyć. Żyć. O życie toczyła się walka…
- Moje żółte kalosze.
-Tak, kochanie. Jak tylko stąd wyjdziemy, pójdziemy na spacer. I ten po rosie. I ten pod parasolem z koron drzew. I ten w promykach słońca.
- I ten z Dromerem i Ameslari?
- Nie znam ich, maleńka.
- Opowiem ci o nich, dobrze?
- Dobrze.
Opowiadam o moich przyjaciołach, a mama głaszcze moją gładką, łysą głowę. I płacze cichuteńko, bezgłośnie. I uśmiecha się szeroko, promiennie.
To nie jest koniec kłótni, awantur, obrażania się. Nieważne. To była, jest i będzie moja codzienność. Ale ona mnie kocha. Wiem, bo pokazuje to na każdym kroku. Bo mówi to często. Bo budzi mnie słowami: „Dzień dobry, słoneczko”.
Julia J., IId (oddz. gimnazjalny)