czwartek, 11 października 2018

Kółko teatralne

*

- Widzę, że już wszyscy są.
- Nie ma Jacka – powiedziała Zuzka.
- Wiecie, czemu się spóźnia? – spytała Julka.
Kilka osób chóralnie wykrzyknęło:
- Może znowu mu autobus uciekł!
Julka doszła do wniosku, że nie jest to ważne. Musiała przecież przekazać zalecenia wychowawczyni. I nie była pewna, jak zareaguje grupa.
- Słuchajcie. Pani podrzuciła nowy temat. Nie będziecie zachwyceni. Zwłaszcza że to nie sugestia. To po prostu zadanie do wykonania.
- No mów wreszcie! – młodzi aktorzy wyraźnie się niecierpliwili.
- "Życie świętej Jadwigi Śląskiej"… - Julka zawiesiła głos. Po chwili dodała – Tak, wiem, brzmi to nudno. Ale jej życie wcale takie nie było. Wczoraj znalazłam kilka anegdot na jej temat. I wiele zaskakujących informacji.
Nikt nie zdążył się nawet odezwać, gdy nagle do sali prób wpadł Jacek.
- Wybaczcie. Sprzątaczka mnie zatrzymała. Kazała mi zdjąć buty i nieść je w rękach przez całą szkołę, bo były myte podłogi. I dlatego jestem w samych skarpetkach. I spóźniony jestem. I…
Wszyscy parsknęli śmiechem. Julka szybko się opanowała i wróciła do sedna spotkania:
- Wiecie, że święta Jadwiga też chodziła bez butów? Zróbmy próbę. Scenka pierwsza. Kto będzie Henrykiem, a kto spowiednikiem? Ja się zajmę wprowadzeniem.

*

Święta Jadwiga! Jadwiga ze Śląska. Już od lat kilku Dziewiątki patronka.
Dobrotliwa, miłościwa, wielce łagodna i bardzo pokorna.
Skromnością się odznaczała, po latach małżeństwa czystość ślubowała.
Zawsze blisko ludzi, zawsze przy człowieku. Wskazała, jak postępować ludziom wielu wieków. Wszystko to urzeka, wszystko to przyciąga. Ale my pokażemy spryt księżnej – jaka ona mądra.

- Toż to się nie godzi. Toż to nie wypada! Cóż tu zrobić? Trudna sprawa… Ale któż tam?! Któż to się za rogiem skrada? Wyjdź, ci mówię. Wyjdź, powiadam!
- Wybacz, miłościwy panie. Czyś ty łaskaw był mnie wzywać?
- Bój się Boga, mój kapłanie! Nie czaj się jak jakaś strzyga! A wzywałem cię, to prawda… Chodź tu bliżej, przyjacielu.
- Coś się stało? Ważna sprawa?
- Nie obawiaj się, duchowny. Rzecz nie tyczy twej osoby. Rzecz dotyczy rzeczy innej, sprawy ważnej… mojej żony.
- Cóż się stało? Coś z jej zdrowiem?! Zaniemogła? O mój Boże!
- Cichaj! Daj się toczyć słowom. Wszystko dobrze jest z królową…
- Wobec tego nie rozumiem…
- Słuchaj! Słuchaj! Przecie mówię. Chodzi o jej zachowanie.
- Niepokorna?
- Milcz, kapłanie! Chodzi bardziej o obuwie… Nie chce nosić…
- Nosić?
- Mówię! Po komnatach chodzi boso! I wśród tłumu stóp nie kryje! A ja mówię i powtarzam: załóż buty choć przez chwilę.
- Lecz dlaczego nosić nie chce?
- Ze skromności…
- Ha, rozumiem. Chce się Bogu przypodobać?
- Tak. I stóp swych nie chce chować. Czy wypada księżnej pani? Pytam, pytam, mój kapłanie.
- Może… butów ma za mało? Może się nie podobają? Może taka być przyczyna?
- Kpina, mówię! Mówię: kpina! Mój kapłanie, ty pomożesz.
- Jak mam pomóc? O mój Boże!

*

- Jula, to jest naprawdę dobre! Podoba mi się.
Do słów Pawła dołączyli się inni:
- Tak, możemy to zagrać.
- A co było dalej? Masz kolejne sceny?
- Czy ja was kiedyś zawiodłam? – nieformalna szefowa grupy teatralnej nie kryła zadowolenia z siebie. – Potrzebuję Jadwigi. Kaśka. Czas na ciebie!

*

- No i znam już wolę księcia. Znana mi jest jego wola. Jak odmówić? Ciężka dola. A przebiegły to jest władca. Bystry, mądry. Taka prawda.
- Ojcze! Ojcze!
- Któż tam wzywa? O! To księżna. To Jadwiga.
- Ojcze, chcę się wyspowiadać.
- Wyspowiadać? Znów? A z czego?
- Ze wszystkiego… Zwłaszcza złego. Lecz cóż się tak ojciec patrzy?
- Patrzy? Ze zdziwieniem walczy…
- Cóż cię dziwi?
- Twoje buty.
- Przecież nie mam.
- O tym mówię.
- Czy to źle jest?
- A czy dobrze?
- Mnie jest dobrze, bo pokornie.
- Chwali ci się, księżno pani, lecz ja muszę ciebie zganić.
- Mój kapłanie, nie rozumiem…
- Pani zdrowie swoje truje. Kamień w wszystkich twych komnatach. Pani boso. Wielka strata. Spod kamieni chłód wypływa. Wybacz, pani miłościwa… sugeruję włożyć buty.
- Tak uważa mądry kapłan? Kiedy mnie ten chłód omija…
- Proszę, proszę buty nosić. Będę w kółko o tym głosić.
- Kiedy nie mam…
- Podaruję! Moja pani… sugeruję. Proszę nosić te ode mnie. Nosić zawsze, nosić wszędzie.
- Och, dziękuje ci, kapłanie.
- Noś je tylko. Noś wytrwale.
- Obiecuję… Ale swoje zrobić umiem…

Skromna i pokorna boso chodziła. Spowiednika i męża trochę przechytrzyła.
Choć obu buty nosić obiecała. To nie na stopach. W rękach je trzymała.

*

- Chcę wiedzieć więcej. Jula, opowiedz.
- Dla was wszystko!
Julia lubiła uwagę innych. Widać było, że z przyjemnością opowiada o patronce. Ona pierwsza dostrzegła w średniowiecznej postaci mentorkę, wzorzec do naśladowania. A teraz chciała przekonać innych, że warto poznać tę niezwykłą kobietę. I udawało jej się to.

*

Jadwiga ją nazwano – kobietą walczącą. W średniowieczu była pokornie wojującą.
Czemu mówię „pokornie”? Bo pobożną była. Z księgi świętej prawd życia pilnie się uczyła.
Świętość życia z wiedzą połączyć umiała. Ku większej chwale w niebie tak oto działała.
Trędowatym myła stopy – tego się nie bała. Potrzebującym noclegu miejsce wskazywała.
Ocalała skazanych, z boku stać nie mogła. Swego człowieczeństwa niejeden raz dowiodła.
Chleb głodnym, leki chorym sama dawała. Ale i męża o wsparcie dla nich błagała.

*

Młodzi aktorzy ze zdumieniem odkrywali, że Jadwiga szybko się uczyła. Musiała. W swoim nowym kraju chciała swobodnie komunikować się z innymi. W ogóle była wykształcona. Umiała opatrywać rany, leczyć. Dbała o innych bardziej niż o siebie. Skupiła się na drugim człowieku. Była też kochającą matką. Matką doświadczoną śmiercią swoich dzieci. Z siedmiorga do dorosłości doszło tylko dwoje. Potem opłakała syna. Uczniowie zrozumieli, że ich i patronkę dzielą stulecia. Ale łączą uczucia, potrzeby, wartości…

*

Ktoś zarzucić mógłby gimnazjaliście biednemu, że uczyć się nie chce. Powód ma po temu?
Gimnazjalny ludek świadkiem, grono i Dyrekcja – o patronce wiemy dużo, zbędna tu obiekcja.
I szacowny gości tłumek przyzna prostą rzecz – gimnazjalista ma rozumek i o patronce wie!

*

- Brawo, dzieciaki! Wiedziałam, że sobie poradzicie…

Julia, IIId (oddz.gimnazjalny)

niedziela, 24 czerwca 2018

Chcę być…
Marzenia? Tak, miałam marzenia. Jak każde dziecko. Jak każdy. Kiedyś chciałam zostać księżniczką. Koronę zrobił mi dziadek. Babcia uszyła suknię balową. Mama… Cóż, tłuczek do ziemniaków owinięty folią aluminiową świetnie sprawdził się jako berło. Dzięki, mamo. Moja rodzina pozwoliła mi poczuć się księżniczką. W tamtej chwili nią byłam.
Kim jeszcze chciałam być? Pomysłów miałam wiele. Dwa zapisały się w mojej pamięci szczególnie. Podziwiałam tancerki, baletnice, takie współczesne księżniczki. Marzyłam, by zostać jedną z nich. Móc tańczyć. Kłaniać się. Słuchać oklasków. Sama chętnie oklaskiwałam dziadka, który strzelał z łuku, z wiatrówki. Czy celnie? W dziesiątkę? Chyba tak. Nie pamiętam. Dla mnie był mistrzem. Podobnie jak ciocia. Moja chrzestna. Ona biegała. Nie tylko po zakupy. Nie tylko z psem na dwór. Ona biegała maratony. Zarażała energią, siłą, wytrwałością. Była niepokonana. Nie dlatego, że zawsze stała na podium. Ale dlatego, że nigdy nie przegrała ze sobą. Kuzyn uprawiał wspinaczkę. Zawsze szedł, zawsze piął się w górę. Dosłownie. I w przenośni.
Pomysł drugi kojarzę doskonale. Ale nie przypomnę sobie, kiedy po mojej głowie zaczęła krążyć właśnie ta myśl - o zostaniu sportowcem. Wiem tylko tyle, że byłam ambitna. Chciałam być dobra w tym, co robię. Chciałam być najlepsza. Dziadek uczył mnie strzelać z łuku, kuzyn prowadził na place zabaw i ścianki. Było świetnie. Zabawnie. A jednak mój wybór padł na bieganie. Lubiłam biegać. W jakiś sposób byłam wtedy jak ciocia, która nigdy się nie poddawała. Ale też jak dziadek uparcie zmierzający do celu. I kuzyn mierzący wysoko. I byłam jak tancerka – księżniczka, którą się ogląda z zachwytem i niedowierzaniem… Teraz, po latach, wiem, że z zachwytem i niedowierzaniem patrzyli na mnie mama, tata, wujek, kuzyni, dziadkowie. I pielęgniarki. I lekarze. Patrzyli tak w szpitalu, po operacji, po usunięciu prawie całej kości strzałkowej. Patrzyli, bo… ja biegałam. Niezgrabnie, niezdarnie, nieporadnie. Ale biegałam. Korytarze szpitalne są długie.
Wypadałoby wyjaśnić operację, szpital i korytarzowego biegacza. Był taki moment w moim życiu, w którym otaczało mnie mnóstwo rurek, lekarstw, kroplówek. Mocno trzymało mnie łóżko, do którego czułam się wręcz przyklejona. Ogólnie czułam się źle. Leki, zabiegi, operacje. Nie miałam swobody ruchu. Mojego biegania! Mogłabym teraz płakać, narzekać. Ale nie mam prawa, nie powinnam i nie chcę. Moja rodzina znowu stanęła na wysokości zadania. Trochę pokrętnie, dziwacznie, ale cudownie. Dostałam latawiec. Tak, wiem, muszę wytłumaczyć. Latawiec to dobry start, niezły początek. Wznosił się całkiem wysoko, był wolny, swobodny. A teraz najważniejsze… Patrzyłam przez okno, jak tata biega z nim po niewielkiej polanie przed szpitalem. Czułam się, jakbym to ja tam była. Jakbym to ja biegała, robiła to, czego tak pragnęłam.
Tata biegał z latawcem, a miłe pielęgniarki wydłużały rurki kroplówek, więc wolność widziałam przez okno, no i łóżko mogłam na chwilę opuścić. Ale prawdziwą swobodą był dla mnie dom. Sprawiało mi przyjemność planowanie, co zrobię w czasie przepustki do domu. Lista była długa. Spotkać się z przyjaciółmi, pogłaskać miękkie futro kota, zagrać z babcią w grę planszową, wybrać się z kuzynem na ściankę wspinaczkową, plac zabaw chociaż, posłuchać o sukcesach cioci, o kolejnych kilometrach... Tak, lista była długa. Wszystko jednak się kończyło na wzięciu gorącej kąpieli we własnej łazience i położeniu się we własnym wygodnym łóżku z pachnącą pościelą, we własnym maleńkim pokoju. Cóż innego można było zrobić między 22 w nocy a 6 rano?
Myśl o powrocie do szpitala była nieznośna. Tu czas płynął strasznie długo. Tu nuda przenikała przez ściany, wylewała się drzwiami i oknami. Tu moją radością był czas spędzony z mamą na grach, zabawach, rozmowach. Mama tak pięknie opowiadała baśnie. Zwłaszcza tę o Roszpunce, która chciała poczuć wiatr we włosach... Ja też chciałam. Przecież kiedyś czułam. Musiałam spróbować. Któregoś dnia pobiegłam. Niezgrabnie, niezdarnie, nieporadnie. Wiatru nie poczułam. Powody były dwa. Szpitalny korytarz i bieganie, które nie było bieganiem. Nieważne! Nieważne… Starałam się.
Powrót do normalności nie należał do łatwych. Pójście do galerii na zwykłe zakupy spożywcze było dla mnie jednocześnie czymś niezwykłym i strasznym. Chyba się bałam. Na pewno się bałam. Czego? Reakcji ludzi, spojrzeń - tych ukradkowych i tych długich, przeszywających. Wstydziłam się samej siebie. Zakładałam czapki, kapelusze, chustki. Pewnego upalnego dnia powiedziałam do mamy: „Zdejmę czapkę." Powiedziałam to spontanicznie, głośno i stanowczo. Na tyle stanowczo, że o nic nie zapytała. Skinęła tylko głową. Świat stanął. Czas nie wiedział, czy pędzić do przodu, czy zastygnąć na kilka chwil. Samochody zwolniły. Słońce... Nie, ono nadal grzało niemiłosiernie. Wiatr musnął moje... Włosów nie miałam, więc wiatr musiał się zadowolić muśnięciem mojej okrągłej, spoconej, łysej głowy. Ludzie patrzyli albo nie patrzyli. Jakie to ma znaczenie? Ja czułam mój wiatr we włosach. Było jak przed chorobą. Pokonałam strach, wstyd. Pokonałam siebie. A jestem trudnym przeciwnikiem.
Nie zostanę księżniczką. Choć dla moich bliskich nią jestem. Byłam i będę. Wiem to. Nigdy nie będę biegać. To też wiem, bo operacje były poważne. Musiały takie być. Nowotwór kości strzałkowej to nie igraszka. Mam krótszą nogę. Zatem i baletnicą nie zostanę. Nie szkodzi. U mnie wszystko w porządku. Jestem córką, wnuczką, siostrą. Jestem koleżanką, przyjaciółką, uczennicą. Jestem marzycielką. Wciąż jestem. I walczę o siebie i o swoje miejsce na świecie. Dziadek, ciocia i kuzyn mogą być ze mnie dumni. Mogą mnie oklaskiwać. Przecież jestem ambitna. Dążę do celu, mierzę wysoko, pokonuję maraton życia.
Muszę się czymś pochwalić. Nie zrezygnowałam ze sportu. W pewnym sensie… Tańczę. Wybrałam jazz nowoczesny. Nie od razu dobrze mi szło. Mimo wielu potknięć i nieudanych prób nie poddałam się. Chcę być sobą. I chcę być. I wiem, że będę.
Julia J., IId (oddz.gimnazjalny)

czwartek, 14 czerwca 2018

10 sekund do miłości
Ciągłe kłótnie, awantury, obrażanie się. To była, jest i będzie moja codzienność. Nienawidzi mnie. Tak sądzę, bo pokazuje to na każdym kroku. Rani mnie codziennie swoimi słowami i czynami. Czerpie z tego przyjemność? Nie pamiętam, kiedy ostatnio powiedziała, że mnie kocha. Może to było w ten piękny majowy poranek, gdy ujrzała mnie pierwszy raz i wyszeptała: „Dzień dobry, słoneczko”. Tak bardzo chciałabym wrócić do tego momentu. Mama była inna. Ja byłam inna. Wszystko było inne… A gdyby mnie zabrakło?
Ciemność… Taka bez słońca, bez księżyca i gwiazd. Nie ma nic…
Mała chatka w dużym lesie. Małe krzesełka, mały stolik, małe talerzyki i sztućce. Czyżby mały właściciel? Tak. Malutki. A raczej malutka. Maleńka. Malusieńka. Dość! Dość powiedzieć, że może pisać listy na płatkach kwiatów. Dość powiedzieć, że nie urosła jak inne elfy w jej wiosce. Dość powiedzieć, że to kruche, delikatne stworzenie, o które aż chce się zatroszczyć, chowając w ciepłych dłoniach…
Ma na imię Alala. Każde dziwne stworzonko musi mieć równie dziwne imię. I dziwny wygląd. Alala ma długie uszy, trochę spiczaste. Oczy zaś jak gwiazdy. Błyszczące, przepastne, śmiejące się. Często ubrana jest w sukienkę z liści. Taką przepasaną źdźbłem trawy Do niej zakłada trzewiki z kory pnia dębowego sznurowane włosiem z końskiego ogona. Włosy Alali… Ech, to zupełnie inna para kaloszy… A skoro o kaloszach mowa. Nasz drobiazg uwielbia w nich chodzić. Nasz? Chcecie, żeby Alala była nasza? Dobrze. A zatem nasza elfka uwielbia wczesnym rankiem wędrować w kaloszach po mokrej od rosy trawie, po lesie, którego drzewa są ogromne, 1000 razy większe od Alali, a które łaskawie pozwalają przebijać się promieniom pomarańczowo - różowego słońca i padać na jaskrawożółte kaloszki maleństwa i na jej... Nie, o tym powiem później.
Raz, dwa, trzy, żółte ka-losz-ki… Zawsze tak śpiewałam, wybierając się na spacer. I ten po rosie. I ten pod parasolem z koron drzew. I ten w promykach słońca. I ten z blondwłosym chłopcem o imieniu Dromer i duszką Ameslari w niebieskiej poświacie.
Elfka Alala, chłopiec Dromer i duszka Ameslari… Takiej trójki nie ma w całym znanym wam świecie. Tak, w tym znanym wam nie ma. To wariaci, szaleńcy. Ale tacy pozytywni. Lubią się bawić. Lubią marzyć. Co dwie głowy, to nie jedna, a co trzy - te pełne marzeń – to… Wiecie, wtedy wszystko się może zdarzyć. Ważka może stać się samolotem, krecia nora kopalnią diamentów, poduszki mchu trampolinami. Strumień to Amazonka, kopiec mrówek – labirynt Minotaura, dmuchawce – spadochrony.
Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy Ropuchę Konstantynę, ujrzałam wokół niej pełno baniek. Od razu wiedziałam, czego pragnę. Ropucha zobaczyła błysk w moim oku i powiedziała, że możemy w nich polatać. Ależ ona mnie dobrze zna. Bez chwili zastanowienia podbiegliśmy do Konstantyny, a ona umieściła nas w trzech przezroczystych bańkach. Lecieliśmy wolni, niezależni od nikogo i niczego. Tacy poza czasem, smutkami, szarością codzienności, chorobami, pracą, łzami… Co ja mówię? Ech, czasem coś chodzi po mojej ły… po mojej głowie.
Bańki wzniosły się już ponad korony drzew, gdy nagle pękły. Zaczęliśmy spadać. Złapałam Dromera za rękę. Wylądowaliśmy w środku kwiatu lotosu. Po chwili doleciała do nas Ameslari. Ona jest duchem, więc oczywiste było, że sobie poradzi. Było tak wesoło. Wszyscy się śmialiśmy.
Okazja do kolejnej świetnej zabawy pojawiła się już po chwili. Z trzciny i tataraku zrobiliśmy tratwę. Ja i Dromer zostaliśmy wioślarzami. Ameslari leciała przed nami, aby wskazywać kierunek. Nazwaliśmy ją Panią Kapitan. Wiatr zerwał się niespodziewanie. Burza nagle oznajmiła swoją obecność. Grzmoty, błyskawice. Szum. Hałas.
Co się dzieje?
Dromer zbladł. Już się nie śmiał. Miał strach w oczach. Zaczął się dusić. Próbował złapać oddech, ale bez skutku.
Co się dzieje? Zróbcie coś! Pani doktor!
Co? Kto? Pani doktor? Ameslari, czy Dromer… Czy on umiera?
On się budzi. Pani doktor, on się budzi!
Mała chatka w dużym lesie. Małe krzesełka, mały stolik, małe talerzyki i sztućce. Czyżby mały właściciel? Tak. Malutki. A raczej malutka. Maleńka. Malusieńka. Dość! Dość powiedzieć, że pisze list. Dla Dromera. O nim. O Ameslari. O sobie Dość powiedzieć, że nie urosła jak inne elfy w jej wiosce. Bo chorowała. Ale umie cieszyć się życiem. Bawić. Marzyć. I te marzenia spełniać. Dość powiedzieć, że to kruche, delikatne stworzenie, o które aż chce się zatroszczyć, chowając w ciepłych dłoniach… Jak dziecko w ramionach zrozpaczonej matki, która walczy ze zwątpieniem i nadzieją jednocześnie. Która czeka na diagnozę jak na wyrok. Jak na obietnicę może. Która nie odrywa oczu od sali operacyjnej, bo nie wierzy, że ktoś może lepiej od niej zatroszczyć się o… o córeczkę.
Ciemność… Taka bez słońca, bez księżyca i gwiazd. Nie ma nic…
Mamy ją! Znowu jest z nami… Kończymy.
- Cześć, maleńka…
- Mama?
- Tak, kochanie. Już jest dobrze. Wszystko jest i będzie dobrze.
- Gdzie jest Dromer? Gdzie Ameslari?
- Nie rozumiem, o kogo pytasz.
Rozglądam się po sali. Szpital. Jestem w szpitalu. Operacja. Noga boli. Ale da się żyć. Żyć. O życie toczyła się walka…
- Moje żółte kalosze.
-Tak, kochanie. Jak tylko stąd wyjdziemy, pójdziemy na spacer. I ten po rosie. I ten pod parasolem z koron drzew. I ten w promykach słońca.
- I ten z Dromerem i Ameslari?
- Nie znam ich, maleńka.
- Opowiem ci o nich, dobrze?
- Dobrze.
Opowiadam o moich przyjaciołach, a mama głaszcze moją gładką, łysą głowę. I płacze cichuteńko, bezgłośnie. I uśmiecha się szeroko, promiennie.
To nie jest koniec kłótni, awantur, obrażania się. Nieważne. To była, jest i będzie moja codzienność. Ale ona mnie kocha. Wiem, bo pokazuje to na każdym kroku. Bo mówi to często. Bo budzi mnie słowami: „Dzień dobry, słoneczko”.
Julia J., IId (oddz. gimnazjalny) 

środa, 21 lutego 2018

A gdybym tak nie mogła płynąć dalej?
Płyń. Płyń. Dasz radę… Tak, to właśnie te słowa usłyszałam 15 lat temu, na początku swojej podróży. Jestem prawie pewna, że wypowiadała je mama. W każdym razie potem to ona zawsze mówiła: Płyń. Dasz radę. Mówiła wtedy, kiedy najbardziej potrzebowałam wsparcia. A potrzebowałam go bardziej, niż możesz teraz zrozumieć… A gdyby tak nie było mamy, i jej głosu, i jej słów, i jej wsparcia?
Lubię patrzeć na łódki, jachty, statki, okręty. Wszystkie gdzieś płyną, mają swój cel, czasem się spieszą, czasem cumują w porcie. Słucham? Że to głupie? Że nudne? Nie szkodzi, lubię czasem porobić coś głupiego i nudnego. Bo mogę… A gdybym tak nie mogła? Nie mogła głupio, nudno? Po prostu nie mogła?
O łódkę trzeba dbać. Dbałam i dbam. Mama mnie nauczyła. Tłumaczyła, pokazywała. A potem pokazywała i tłumaczyła. I znowu. A potem odwrotnie. Tak, tak. Nadal to robi. Albo jest tak przeraźliwie uparta. Albo tak cudownie wytrwała. Jejku, jak ja ją kocham… A gdyby tak nie mogła mnie uczyć? A gdybym nie mogła jej kochać?
Lubię spokój na morzu. Ciszę. Słońce. Jest wtedy tak monotonnie, nużąco, kojąco. Tak dobrze. Ale lubię też wiatr. I fale. To dzianie się jest mi potrzebne. Żeby robić, pracować, główkować. Żeby nie umrzeć. A gdybym tak…?
Nie lubię sztormu. Jest groźny. I niszczy. Na ślepo. Nie patrzy na małą dziewczynkę. Ani na jej mamę. Nie rozgląda się wokół. Nie chce dostrzec ich rodziny, smutnego dziadka, zdenerwowanego taty, płaczącej babci. Sztormu te łzy nie obchodzą. Nie potrzebuje ich. Sam zarządza morzem łez. Nie lubię sztormu. Bo bierze wielki pędzel, macza go w czarnej farbie i maluje niebo nad łódką małej dziewczynki. Tylko nad jej łódką tworzą się czarne chmury. Tylko ona patrzy w czarne oczy otchłani. Nie lubię sztormu. Pochłania łódki. Pochłaniał moją łódkę. I mnie. A gdyby tak mu się udało? A gdybym tak…?
Sztorm trwał 2 lata! Imiona nadaje się huraganom, tak? I orkanom? I cyklonom? Mój sztorm (mówię mój, jakby był dobrym znajomym, przyjacielem, członkiem rodziny) też miał imię. Krótkie. Łatwo zapamiętać. Rak. Lekarze trochę szerzej go przedstawiali, jak księcia z zamorskich krajów, takiego z dwoma imionami po dziadkach i tytułami dziedziczonymi w piątym pokoleniu. W każdym razie trochę szerzej go przedstawiali, bo niby częściej go widują, ponoć lepiej znają. Nowotwór złośliwy kości strzałkowej. Jakoś nieładnie brzmi. Mnie się nie podoba. Właściwie nikomu się nie podobało. Mój sztorm był mój, i mojej mamy, i taty, i babci, i… mój sztorm był sztormem wszystkich. Dopadł nas. Nie wypuszczał. Nie pozwalał odpłynąć na bezpieczne wody. 2 lata… Ale w końcu odszedł. Zostawił ślady, na ciele, w psychice. Ale odszedł. A gdyby tak nie odszedł? A gdybym… odeszła ja?
Płyń. Płyń. Dasz radę... Mama. To na pewno ona mówiła. Jakby wiedziała. Jakby znała jakąś tajemnicę morskich podróżników. Dobrze, że tak mówiła. I na początku mojej podróży, 15 lat temu. I potem, podczas sztormu. I teraz. Dobrze, że wierzyła i tą wiarą zarażała. Dobrze, że jest przy mnie. I że ja jestem. Tylko czasem, niezbyt często, czasem zadaję sobie pytanie: A gdybym tak nie mogła płynąć dalej?
Julia J., IId (oddz. gimnazjalny)
A gdyby tak na zawsze…

Leżała na ziemi ze strzykawką w ręce. Powoli zamykała swoje piękne, bursztynowe oczy. Po żyłach już rozchodziło się to zabójczo ciepłe uczucie. ,,A gdyby tak…. Gdyby to wszystko potoczyło się inaczej…” - pomyślała.

Eliza była zupełnie zwyczajną dziewczyną. W szkole wyrastała trochę ponad przeciętną, zawsze zdobywała co najmniej czwórki. Nauczyciele ją lubili, bo nie przeszkadzała, nie buntowała się, nie walczyła z ciałem pedagogicznym. Rówieśnicy zaś średnio za nią przepadali, może nawet nienawidzili. Tak łatwo nienawidzić, nie wiedząc nawet, jaką moc ma to słowo, jaką siłę rażenia. Bądźmy jednak sprawiedliwi. Coś lubili. Lubili obgadywać ją za plecami i nie rozmawiać z nią. Jednak… zdarzały się wyjątki od tej reguły. Jednym z nich był jej najlepszy, a zarazem jedyny, przyjaciel - Eryk. Chodził do równoległej klasy. Próbował spędzać z dziewczyną każdą przerwę. Może dlatego, że znał jej zapędy do zmiany statusu. Żyję – nie żyję, chcę żyć – nie chcę żyć. Tak, Eliza miała na swoim koncie jedną próbę samobójczą i kilka samookaleczeń. Boleśnie odczuwała brak akceptacji ze strony rówieśników. Akceptacji, która nastolatce jest tak bardzo potrzebna. Czemu? Po co? Odpowiedzi na te pytania są na wagę złota. No bo który dorosły pomyślnie przejdzie labirynty psychiki nieposkładanej nastolatki. Pomyślnie, czyli bez uszczerbku dla psychiki własnej. Eliza miała jeszcze na głowie rodziców. Dokładali jej zmartwień. Po prostu oczekiwali. Piątka? A dostał ktoś szóstkę? O, widzisz, można było. Cztery z plusem? Młoda damo, chyba za mocno ci zaufaliśmy. Tak. Panna Idealna, lizuska, kujon, Panienka bez Skazy… Albo Niewystarczająco-Za-mało-Nie-tak-jak-oczekujemy mądra. Można tak wymieniać w nieskończoność. Nowe przezwiska, każdego dnia coraz mocniejsze. Nowe wymagania, każdego dnia coraz trudniejsze. To musiało się skończyć przyjaźnią z żyletką. Ostra i łatwo wchodząca w skórę była potrzebna parę razy dziennie. Ból, ale taki kojący. Metaliczny posmak krwi, drażniący kubki smakowe jak dobrze nasycony napój gazowany. Wytrzymać tyle bólu, wylać tyle krwi mogła tylko taka jak ona. Słaba, ale mocna. Przerażona, ale odważna. Wycofana, ale pewna swych decyzji. A gdyby tak… Czy żałowała tego, co sobie robiła? Nie. Najważniejsze było ukojenie, jakie po tym czuła. A gdyby tak już zawsze…

Od jakiegoś czasu piła. Ćpać zaczęła bardzo szybko. Tak wyszło. Po prostu to wszystko ją przerastało. Wszystko. Najbardziej życie. Jej przyjaciel nie mógł jej pomóc. Chciał. Nie potrafił. W szkole jej pilnował. Łaził za nią krok w krok. Jednak w domu już nie mógł jej ochronić. Co miał zrobić? Podejść do jej rodziców i wykrzyczeć im w twarz, że przez ich chore ambicje i wymagania Liz nie wytrzymuje psychicznie? Że powinni jej dawać wsparcie, a nie nokautować na dzień dobry? Pewnie by go wyśmiali i nawet nie wysłuchali, a już na pewno nic by się nie zmieniło. Chociaż…

Pewnego dnia coś się zmieniło. Eliza się zbuntowała. Postawiła na swoim. Tak, sprzeciwiła się rodzicom. Tylko… pożałowała tego mocno. Ojciec uderzył ją z całej siły pięścią w brzuch, aż upadła na kolana. Matka nie zrobiła z tym nic. Po prostu poszła do kuchni robić kolację. Liz nie płakała, nie odezwała się. Spakowała zestaw ratunkowy - telefon, słuchawki i strzykawkę. Była przygotowana na taką okazję. Odcięła się od świata. Muzyka spełniała swoją rolę. Szła szybko, pewnie, rytmicznie. Nie mogła się wahać. Dotarła do dziupli. Na szczęście nie było nikogo. Eryk dzwonił do niej już pięć razy. I próbował dalej. Uparty był. Boże, jaki on był uparty. To wada? Czy zaleta? Chwilę o tym myślała. No i po co tu w tym wszystkim Bóg? Jej palce same wpisały krótkie „Przepraszam”. SMS powinien być krótki. Prawda? Wyłączyła telefon. Wyjęła z uszu słuchawki…

Leżała na ziemi ze strzykawką w ręce. Powoli zamykała swoje piękne, bursztynowe oczy. Po żyłach już rozchodziło się to zabójczo ciepłe uczucie. ,,A gdyby tak…. Gdyby to wszystko potoczyło się inaczej…” - pomyślała. „Wszystko będzie dobrze. Już jadą.” Eryk? Jego głos był taki kojący. Ciepło. Jak ciepło…

Kamila G., IId (oddz.gimnazjalny)

wtorek, 10 października 2017


Podróż życia

Od czego zacząć moją opowieść? No tak, od początku! Od początku i do brzegu, do brzegu… Tak zrobię, bo to po prostu dobra rada mojej polonistki.

 Byłam wtedy mała. Nadal jestem mała, ale o tym później. Byłam wtedy mała, bo miałam zaledwie pięć lat. Przygoda, której nie zapomnę do końca życia, zaczęła się nagle i niespodziewanie. Mówię „przygoda” i wiem, że wszyscy liczą na ciekawą, wesołą opowieść. Cóż, ciekawie było. Lecz nie było radośnie. Mama płakała. Płakał tata. I wujek. Babcie i dziadkowie. Tak, płakali wszyscy. Tylko ja stałam obojętnie i patrzyłam ze zdziwieniem na dorosłych. Dlaczego oni są smutni? Dlaczego wszyscy są tak bardzo smutni? Trzymałam się kurczowo mamy. Jeśli dobrze pamiętam, bałam się, że nagle ją stracę. To dziwne, bo tak naprawdę to ona mogła stracić mnie. Nagle i niespodziewanie. Tak nagle i niespodziewanie, jak zaczęła się moja przygoda.

Co było dalej? Jacyś dziwni (przemili, ale niezbyt weseli) ludzie w białych fartuchach ukłuli mnie w rękę i przykleili na nią plasterek, z którego wystawały rureczki, zaworki. Ha, dziwni ludzie, dziwne przedmioty. To logiczne, prawda? Teraz wiem, że ten zestaw rurkowo – zaworkowy to wenflon. Wiem, a i tak zawsze muszę sprawdzić nazwę, pisownię. To bardzo ciekawe… W każdym razie białofartuchowcy doczepili do mnie i mojego prywatnego wenflonu rurkę, na końcu której był woreczek z płynem. Mama powiedziała, że to mi pomoże podczas mojej podróży. To ja gdzieś jadę? Dokąd? Z kim? Mama mówiła dalej, jakby bała się przerwać. Jakby bała się, że słowa uwięzną jej w gardle… Mówiła, że moja podróż będzie tylko moja. I będzie trudna. I długa. Jak wyprawa w wysokie góry. Jak wyścig. Mówiła, że będzie to walka o nagrodę…  Byłam mała i miałam pięć lat, ale byłam bystra i dużo wiedziałam o świecie. W wyobraźni już zdobywałam Himalaje i odbierałam puchar zwycięzcy biegu. Nie wiem, jak to możliwe, ale ja po prostu wiedziałam, że dotrwam do końca podróży, że pokonam góry i dobiegnę do mety. Jednak, jak już wspomniałam, byłam bystra, więc w mojej głowie zrodziły się pytania. Moja podróż? Tylko moja? A gdzie będą inni ludzie? Wyprawa w góry? Samotna? Nie jestem na to za mała? Wyścig? A z kim ja się ścigam? Nagroda! Co będzie wielką nagrodą? A co, jeśli jednak nie wygram?

Mama trochę mnie okłamała. Myślałam, że przeżyję przygodę życia, a tak naprawdę byłam uwięziona na białym łóżku. Na  białym łóżku w białym pokoju. Dlaczego wszystko jest tu takie białe? Nie rozumiem, czemu nie dodadzą tu trochę niebieskiego koloru, takiego jak niebo. Albo żółtego, jak przepiękne słońce, które świeci za oknem. Albo niesamowitej zieleni, która pachniałaby trawą. Było biało. Tylko mój różowy kocyk i poduszka ze słonikiem okazały się tu „jakieś”. Było ponuro. Nikt się nie śmiał. Nikt poza mną! Śmiałam się, gdy mama zaczynała mnie gilgotać, żeby poprawić mi humor. Obiady. Te też były jakieś blade, mdłe. Niby ziemniaki, niby kotlet, ale jakieś nie takie. Jak dobrze, że mama robiła kanapki. One zawsze są smaczne, zwłaszcza że mają tajemny składnik – miłość. Ale i tak nikt nie przebije babci. Babci i jej sosu. Jaki on pyszny. Babcia mogłaby nauczyć ich wszystkich tutaj gotować. Może wtedy byłoby tu kolorowo? Pachnąco? Domowo?  

Mama trochę mnie okłamała. Powiedziała, że moja przygoda będzie niesamowita, a zacznie się w tunelu. Myślałam, że jadę do Disneylandu i że tam będzie taki tunel jak w bajce o Scooby Doo. Tunel strachu. Ale nie taki strasznie straszny. Taki trochę straszny. A ja siedziałam w nudnej sali. I byłam badana. W wielkiej tubie. Tunel? Tunel. Ale jakiś nie taki. Mama co chwilę wychodziła rozmawiać z paniami w białych fartuchach. Wyglądała na zdenerwowaną, gdy do mnie podeszła. Padło wiele słów. Niektóre rozumiałam, innych nie. Jedno słowo było proste: rak. Na początku myślałam, że to takie zwierzątko. Mam raka? Gdzie? W akwarium? Szybko się wyjaśniło, że jestem głupiutka. Mama wytłumaczyła mi, że to taka ciężka choroba. Zrozumiałam wszystko. I o tej podróży, i o wyprawie w góry, i o wyścigu, i o wielkiej wygranej…
Pójdę, zdobędę szczyt, dotrę do mety, wygram. Łatwo mówić. Jednak po paru dniach leczenia czułam się taka słaba. Nie chciałam jeść, pić, siadać, chodzić, a nawet bawić się! Czułam ból. Prawa noga bolała bardzo. Miałam po zewnętrznej stronie straszną bliznę, która biegła od kostki aż po kolano. Była to blizna po operacji, podczas której usunęli mi prawie całą kość strzałkową. Czułam się źle. Byłam słaba. Błagałam, żeby to wszystko już się skończyło. Mówiłam, że ja nie chcę dojść do celu, że nie chcę tej podróży… że chcę umrzeć.
Mama trochę mnie okłamała. W tej podróży nie byłam sama. Wokół mnie byli moi bliscy, i dobrzy lekarze, i miłe pielęgniarki. Ja mówiłam, że chcę umrzeć, a oni wszyscy kazali mi iść dalej… Więc szłam.
Jak zakończyć moją opowieść? Mama mnie nie okłamała. Ta podróż rzeczywiście była moja. Choć nie samotna. To była wyprawa – trudna wyprawa. Ale ja te Himalaje zdobyłam. Zatknęłam flagę na szczycie. Do mety dobiegłam. Może bardziej doszłam. Albo doczołgałam się. Ale okazałam się zwycięzcą.. Ścigałam się z czasem, i ze śmiercią. I wygrałam. Życie wygrałam.
To teraz już do brzegu, do brzegu… Byłam wtedy mała. Miałam pięć lat. Mam lat piętnaście. Jestem mała, bo nie urosłam jak moi rówieśnicy. Bo byłam w podróży innej niż moi rówieśnicy. Ale byłam i jestem wielka. W moim małym ciele mieszka wielki duch. Duch podróżnika, poszukiwacza, wojownika. 
Julia, II d (oddział gimnazjalny)