czwartek, 14 czerwca 2018

10 sekund do miłości
Ciągłe kłótnie, awantury, obrażanie się. To była, jest i będzie moja codzienność. Nienawidzi mnie. Tak sądzę, bo pokazuje to na każdym kroku. Rani mnie codziennie swoimi słowami i czynami. Czerpie z tego przyjemność? Nie pamiętam, kiedy ostatnio powiedziała, że mnie kocha. Może to było w ten piękny majowy poranek, gdy ujrzała mnie pierwszy raz i wyszeptała: „Dzień dobry, słoneczko”. Tak bardzo chciałabym wrócić do tego momentu. Mama była inna. Ja byłam inna. Wszystko było inne… A gdyby mnie zabrakło?
Ciemność… Taka bez słońca, bez księżyca i gwiazd. Nie ma nic…
Mała chatka w dużym lesie. Małe krzesełka, mały stolik, małe talerzyki i sztućce. Czyżby mały właściciel? Tak. Malutki. A raczej malutka. Maleńka. Malusieńka. Dość! Dość powiedzieć, że może pisać listy na płatkach kwiatów. Dość powiedzieć, że nie urosła jak inne elfy w jej wiosce. Dość powiedzieć, że to kruche, delikatne stworzenie, o które aż chce się zatroszczyć, chowając w ciepłych dłoniach…
Ma na imię Alala. Każde dziwne stworzonko musi mieć równie dziwne imię. I dziwny wygląd. Alala ma długie uszy, trochę spiczaste. Oczy zaś jak gwiazdy. Błyszczące, przepastne, śmiejące się. Często ubrana jest w sukienkę z liści. Taką przepasaną źdźbłem trawy Do niej zakłada trzewiki z kory pnia dębowego sznurowane włosiem z końskiego ogona. Włosy Alali… Ech, to zupełnie inna para kaloszy… A skoro o kaloszach mowa. Nasz drobiazg uwielbia w nich chodzić. Nasz? Chcecie, żeby Alala była nasza? Dobrze. A zatem nasza elfka uwielbia wczesnym rankiem wędrować w kaloszach po mokrej od rosy trawie, po lesie, którego drzewa są ogromne, 1000 razy większe od Alali, a które łaskawie pozwalają przebijać się promieniom pomarańczowo - różowego słońca i padać na jaskrawożółte kaloszki maleństwa i na jej... Nie, o tym powiem później.
Raz, dwa, trzy, żółte ka-losz-ki… Zawsze tak śpiewałam, wybierając się na spacer. I ten po rosie. I ten pod parasolem z koron drzew. I ten w promykach słońca. I ten z blondwłosym chłopcem o imieniu Dromer i duszką Ameslari w niebieskiej poświacie.
Elfka Alala, chłopiec Dromer i duszka Ameslari… Takiej trójki nie ma w całym znanym wam świecie. Tak, w tym znanym wam nie ma. To wariaci, szaleńcy. Ale tacy pozytywni. Lubią się bawić. Lubią marzyć. Co dwie głowy, to nie jedna, a co trzy - te pełne marzeń – to… Wiecie, wtedy wszystko się może zdarzyć. Ważka może stać się samolotem, krecia nora kopalnią diamentów, poduszki mchu trampolinami. Strumień to Amazonka, kopiec mrówek – labirynt Minotaura, dmuchawce – spadochrony.
Pewnego dnia, gdy spotkaliśmy Ropuchę Konstantynę, ujrzałam wokół niej pełno baniek. Od razu wiedziałam, czego pragnę. Ropucha zobaczyła błysk w moim oku i powiedziała, że możemy w nich polatać. Ależ ona mnie dobrze zna. Bez chwili zastanowienia podbiegliśmy do Konstantyny, a ona umieściła nas w trzech przezroczystych bańkach. Lecieliśmy wolni, niezależni od nikogo i niczego. Tacy poza czasem, smutkami, szarością codzienności, chorobami, pracą, łzami… Co ja mówię? Ech, czasem coś chodzi po mojej ły… po mojej głowie.
Bańki wzniosły się już ponad korony drzew, gdy nagle pękły. Zaczęliśmy spadać. Złapałam Dromera za rękę. Wylądowaliśmy w środku kwiatu lotosu. Po chwili doleciała do nas Ameslari. Ona jest duchem, więc oczywiste było, że sobie poradzi. Było tak wesoło. Wszyscy się śmialiśmy.
Okazja do kolejnej świetnej zabawy pojawiła się już po chwili. Z trzciny i tataraku zrobiliśmy tratwę. Ja i Dromer zostaliśmy wioślarzami. Ameslari leciała przed nami, aby wskazywać kierunek. Nazwaliśmy ją Panią Kapitan. Wiatr zerwał się niespodziewanie. Burza nagle oznajmiła swoją obecność. Grzmoty, błyskawice. Szum. Hałas.
Co się dzieje?
Dromer zbladł. Już się nie śmiał. Miał strach w oczach. Zaczął się dusić. Próbował złapać oddech, ale bez skutku.
Co się dzieje? Zróbcie coś! Pani doktor!
Co? Kto? Pani doktor? Ameslari, czy Dromer… Czy on umiera?
On się budzi. Pani doktor, on się budzi!
Mała chatka w dużym lesie. Małe krzesełka, mały stolik, małe talerzyki i sztućce. Czyżby mały właściciel? Tak. Malutki. A raczej malutka. Maleńka. Malusieńka. Dość! Dość powiedzieć, że pisze list. Dla Dromera. O nim. O Ameslari. O sobie Dość powiedzieć, że nie urosła jak inne elfy w jej wiosce. Bo chorowała. Ale umie cieszyć się życiem. Bawić. Marzyć. I te marzenia spełniać. Dość powiedzieć, że to kruche, delikatne stworzenie, o które aż chce się zatroszczyć, chowając w ciepłych dłoniach… Jak dziecko w ramionach zrozpaczonej matki, która walczy ze zwątpieniem i nadzieją jednocześnie. Która czeka na diagnozę jak na wyrok. Jak na obietnicę może. Która nie odrywa oczu od sali operacyjnej, bo nie wierzy, że ktoś może lepiej od niej zatroszczyć się o… o córeczkę.
Ciemność… Taka bez słońca, bez księżyca i gwiazd. Nie ma nic…
Mamy ją! Znowu jest z nami… Kończymy.
- Cześć, maleńka…
- Mama?
- Tak, kochanie. Już jest dobrze. Wszystko jest i będzie dobrze.
- Gdzie jest Dromer? Gdzie Ameslari?
- Nie rozumiem, o kogo pytasz.
Rozglądam się po sali. Szpital. Jestem w szpitalu. Operacja. Noga boli. Ale da się żyć. Żyć. O życie toczyła się walka…
- Moje żółte kalosze.
-Tak, kochanie. Jak tylko stąd wyjdziemy, pójdziemy na spacer. I ten po rosie. I ten pod parasolem z koron drzew. I ten w promykach słońca.
- I ten z Dromerem i Ameslari?
- Nie znam ich, maleńka.
- Opowiem ci o nich, dobrze?
- Dobrze.
Opowiadam o moich przyjaciołach, a mama głaszcze moją gładką, łysą głowę. I płacze cichuteńko, bezgłośnie. I uśmiecha się szeroko, promiennie.
To nie jest koniec kłótni, awantur, obrażania się. Nieważne. To była, jest i będzie moja codzienność. Ale ona mnie kocha. Wiem, bo pokazuje to na każdym kroku. Bo mówi to często. Bo budzi mnie słowami: „Dzień dobry, słoneczko”.
Julia J., IId (oddz. gimnazjalny)