Chcę
być…
Marzenia?
Tak, miałam marzenia. Jak każde dziecko. Jak każdy. Kiedyś
chciałam zostać księżniczką. Koronę zrobił mi dziadek. Babcia
uszyła suknię balową. Mama… Cóż, tłuczek do ziemniaków
owinięty folią aluminiową świetnie sprawdził się jako berło.
Dzięki, mamo. Moja rodzina pozwoliła mi poczuć się księżniczką.
W tamtej chwili nią byłam.
Kim
jeszcze chciałam być? Pomysłów miałam wiele. Dwa zapisały się
w mojej pamięci szczególnie. Podziwiałam tancerki, baletnice,
takie współczesne księżniczki. Marzyłam, by
zostać jedną z nich. Móc tańczyć. Kłaniać się. Słuchać
oklasków. Sama chętnie oklaskiwałam dziadka, który strzelał z
łuku, z wiatrówki. Czy celnie? W dziesiątkę?
Chyba tak. Nie pamiętam. Dla mnie był mistrzem. Podobnie jak
ciocia. Moja chrzestna. Ona biegała. Nie tylko po
zakupy. Nie tylko z psem na dwór. Ona biegała maratony. Zarażała
energią, siłą, wytrwałością. Była niepokonana. Nie dlatego, że
zawsze stała na podium. Ale dlatego, że nigdy
nie przegrała ze sobą. Kuzyn uprawiał wspinaczkę. Zawsze szedł,
zawsze piął się w górę. Dosłownie. I w przenośni.
Pomysł
drugi kojarzę doskonale. Ale nie przypomnę sobie, kiedy po mojej
głowie zaczęła krążyć właśnie ta myśl - o zostaniu
sportowcem. Wiem tylko tyle, że byłam ambitna. Chciałam być dobra
w tym, co robię. Chciałam być najlepsza. Dziadek uczył mnie
strzelać z łuku, kuzyn prowadził na place zabaw i
ścianki. Było świetnie. Zabawnie. A jednak mój wybór padł na
bieganie. Lubiłam biegać. W jakiś sposób byłam wtedy jak ciocia,
która nigdy się nie poddawała.
Ale też jak dziadek uparcie zmierzający do celu. I kuzyn mierzący
wysoko. I byłam jak tancerka – księżniczka, którą się ogląda
z zachwytem i
niedowierzaniem… Teraz, po latach, wiem, że z zachwytem i
niedowierzaniem patrzyli na mnie mama, tata,
wujek, kuzyni, dziadkowie. I pielęgniarki. I lekarze.
Patrzyli tak w szpitalu, po operacji,
po usunięciu prawie całej kości strzałkowej. Patrzyli, bo… ja
biegałam. Niezgrabnie, niezdarnie, nieporadnie. Ale biegałam.
Korytarze szpitalne są długie.
Wypadałoby
wyjaśnić operację, szpital i korytarzowego biegacza. Był taki
moment w moim życiu, w którym otaczało mnie mnóstwo rurek,
lekarstw, kroplówek. Mocno trzymało mnie
łóżko, do którego czułam się wręcz przyklejona. Ogólnie
czułam się źle. Leki, zabiegi, operacje. Nie miałam swobody
ruchu. Mojego biegania! Mogłabym teraz płakać, narzekać. Ale nie
mam prawa, nie powinnam i nie chcę. Moja rodzina znowu stanęła na
wysokości zadania. Trochę pokrętnie, dziwacznie, ale cudownie.
Dostałam latawiec. Tak, wiem, muszę wytłumaczyć. Latawiec to
dobry start, niezły początek. Wznosił się całkiem wysoko,
był wolny, swobodny. A teraz najważniejsze… Patrzyłam
przez okno, jak tata biega z nim
po niewielkiej polanie przed szpitalem. Czułam się, jakbym to ja
tam była. Jakbym to ja biegała, robiła
to, czego tak pragnęłam.
Tata
biegał z latawcem, a miłe pielęgniarki wydłużały rurki
kroplówek, więc wolność widziałam przez okno, no i łóżko
mogłam na chwilę opuścić. Ale prawdziwą swobodą
był dla mnie dom. Sprawiało mi przyjemność planowanie,
co zrobię w czasie przepustki do domu. Lista
była długa. Spotkać się z przyjaciółmi, pogłaskać miękkie
futro kota, zagrać z babcią w grę planszową,
wybrać się z kuzynem na ściankę wspinaczkową, plac zabaw
chociaż, posłuchać o sukcesach cioci, o kolejnych kilometrach...
Tak, lista była długa. Wszystko jednak się kończyło na wzięciu
gorącej kąpieli we własnej łazience i położeniu
się we własnym wygodnym łóżku z pachnącą pościelą, we
własnym maleńkim pokoju. Cóż innego można
było zrobić między 22 w nocy a 6 rano?
Myśl
o powrocie do szpitala była nieznośna. Tu czas płynął strasznie
długo. Tu nuda przenikała przez ściany, wylewała się drzwiami i
oknami. Tu moją radością był czas spędzony z mamą na grach,
zabawach, rozmowach. Mama tak pięknie opowiadała baśnie. Zwłaszcza
tę o Roszpunce, która chciała poczuć wiatr we włosach... Ja też
chciałam. Przecież kiedyś czułam. Musiałam spróbować. Któregoś
dnia pobiegłam. Niezgrabnie, niezdarnie, nieporadnie. Wiatru nie
poczułam. Powody były dwa. Szpitalny korytarz i bieganie,
które nie było bieganiem. Nieważne! Nieważne…
Starałam się.
Powrót
do normalności nie należał do łatwych. Pójście do galerii na
zwykłe zakupy spożywcze było dla mnie jednocześnie czymś
niezwykłym i strasznym. Chyba się bałam. Na
pewno się bałam. Czego? Reakcji ludzi, spojrzeń - tych ukradkowych
i tych długich, przeszywających. Wstydziłam się samej siebie.
Zakładałam czapki, kapelusze, chustki. Pewnego
upalnego dnia powiedziałam do mamy: „Zdejmę czapkę."
Powiedziałam to spontanicznie,
głośno i stanowczo. Na tyle stanowczo, że o nic nie zapytała.
Skinęła tylko głową. Świat stanął. Czas nie wiedział, czy
pędzić do przodu, czy zastygnąć na kilka chwil. Samochody
zwolniły. Słońce... Nie, ono nadal grzało niemiłosiernie. Wiatr
musnął moje... Włosów nie miałam, więc wiatr musiał się
zadowolić muśnięciem mojej okrągłej, spoconej, łysej głowy.
Ludzie patrzyli albo nie patrzyli. Jakie to ma znaczenie? Ja czułam
mój wiatr we włosach. Było jak przed chorobą.
Pokonałam strach, wstyd. Pokonałam siebie. A jestem trudnym
przeciwnikiem.
Nie
zostanę księżniczką. Choć dla moich bliskich nią jestem. Byłam
i będę. Wiem to. Nigdy nie będę biegać. To
też wiem, bo operacje były poważne. Musiały takie być. Nowotwór
kości strzałkowej to nie igraszka. Mam krótszą nogę. Zatem i
baletnicą nie zostanę. Nie szkodzi.
U mnie wszystko w porządku. Jestem córką, wnuczką, siostrą.
Jestem koleżanką, przyjaciółką, uczennicą. Jestem marzycielką.
Wciąż jestem. I walczę o siebie i o swoje
miejsce na świecie. Dziadek, ciocia i kuzyn mogą być ze mnie
dumni. Mogą mnie oklaskiwać. Przecież jestem ambitna. Dążę do
celu, mierzę wysoko, pokonuję maraton życia.
Muszę
się czymś pochwalić. Nie zrezygnowałam ze sportu. W pewnym
sensie… Tańczę. Wybrałam jazz nowoczesny. Nie od razu dobrze mi
szło. Mimo wielu potknięć i nieudanych prób nie poddałam się.
Chcę być sobą. I chcę być. I wiem, że będę.
Julia J., IId (oddz.gimnazjalny)